poniedziałek, 25 kwietnia 2016

133. Sesja zdjęciowa - Inna

Sesja odbyła się wieki temu, ale jeszcze nie publikowałam tych zdjęć, a chciałam się nimi z Wami podzielić. Było baaardzo zimno, ale Innej wcale to nie przeszkadzało. Przed obiektywem czuła się jak ryba w wodzie i naprawdę jestem zadowolona z efektów, zwłaszcza że warunki nie były wymarzone.





niedziela, 24 kwietnia 2016

132. Amhuinnsuidhe

Amhuinnsuidhe, czyli obecnie moje miejsce na Ziemi. Przynajmniej przez następnych parę miesięcy. Nie potrafię nawet wyrazić, jak bardzo się cieszę, że mogłam tu wrócić i zobaczyć te wszystkie piękne miejsca jeszcze raz. I że przez następnych pięć do sześciu miesięcy będę mogła budzić się z tym przepięknym widokiem z okna.

Tych, którzy chcieliby się dowiedzieć więcej na temat samej wyspy, Hebryd Zewnętrznych, 'moich' dzieci, zapraszam do postów oznaczonych tagiem 'Harris&Lewis'. Ponieważ z każdym dniem uczę się na temat tego miejsca więcej i więcej, postanowiłam stworzyć serię postów o Amhuinnsuidhe, języku galeickim (którego się uczę), szkockich zwyczajach, Harris i wszystkim tym, czego się dowiedziałam i nauczyłam. Ponieważ przez następnych dziesięć tygodni w każdy wtorek będę jeździć na swoje cotygodniowe lekcje galeickiego, będę się również z Wami dzielić tym, czego się tam nauczyłam.

Przejdźmy jednak do głównego tematu tego postu.

Amhuinnsuidhe (czyt. awynsuja) oznacza tyle, co 'przy/obok rzeki'. Wioska, czy też raczej posiadłość składa się z zamku, przyzamkowych budynków, w których mieszkają pracownicy oraz siedmiu domów, w których mieszkają pozostali mieszkańcy (w większości również pracownicy zamku).
Zamek został wybudowany w 1865 roku i prezentuje się (zwłaszcza w środku) bardzo okazale. Niestety nie mogę Wam pokazać, jak wygląda w środku, bo byłam tam tylko trzy razy i zawsze w towarzystwie swoich hostów. Jeśli bylibyście ciekawi, jak to wygląda, zapraszam na oficjalną stronę


Zamek i okoliczne ziemie oraz większość budynków na terenie posiadłości są prywatną własnością Pana Scarr-Hall, który jest również właścicielem posiadłości w Morsgoil, o której napiszę w kolejnym poście. Wracając jednak do samej wioski - do tej pory mieszkałam w Quayside Cottage (co właściwie oznacza tyle, co chatka przy morzu), jednak miesiąc temu zmieniłam swój adres zamieszkania i obecnie mieszkam całe sto metrów dalej, w domu dla pracowników zamku. Jest wygodniej, ciszej i... bez dodatkowych opłat. Żona właściciela zamku zaproponowała, żebym przeprowadziła się do pokoju w jednym z budynków służbowych, a ja skwapliwie skorzystałam z okazji i zwiałam z domu pełnego dzieci, porannych pobudek (nawet w dni wolne) i zabawek na każdym kroku. Nadal pracuję tam, gdzie pracowałam, ale już nie mieszkam w pracy i muszę Wam powiedzieć, że jest to bardzo wygodne. Jestem bliżej ludzi (bo mój host jest szefem wszystkich pracowników zamku, więc raczej wszyscy trzymają się z daleka), mam spokój w dni wolne i w moim nowym pokoju jestem zupełnie sama, kiedy tylko zechcę. Nikt mi nie wrzeszczy za drzwiami o soczkach, zabawkach, ulubionej sukience czy złych skarpetkach. Jestem tylko ja i Louise (moja współlokatorka). I jest fantastycznie.

Jeśli chodzi o Amhuinnsuidhe, muszę przyznać, że jest to jedno z najładniejszych miejsc, jakie widziałam. Może bierze się to stąd, że czuję się tu jak w domu, ale wszystko wokół ma swój urok i czar. Nawet to, że do cywilizacji jest tak straszliwie daleko mi nie przeszkadza. Jest cicho, spokojnie, dziko... Pięknie.







A to, że codziennie po drodze widzę dzikie zwierzęta i że się mnie nie boją, bo wiedzą, że są bezpieczne i nikt do nich nie będzie strzelał przez najbliższe trzy miesiące, jest niesamowite. Mimo że takie widoki, jak na zdjęciu poniżej to mój chleb powszedni, wcale mi się to jeszcze nie znudziło. Jest cudownie!


A to jest Harris Gang. Z tyłu widzicie Susie, naszą owieczkę, która zachowuje się jak pies - chodzi ze mną na spacery, daje się głaskać i przytulać i nadal uważa, że jest małą owieczką i próbuje wpakować się w najmniejsze miejsca, nie zdając sobie sprawy z tego, że jest wielką, tłustą owcą z grubym wełnianym futrem :)


A to jest Lucy, nasza nowa owieczka, którą karmimy mlekiem z butli i traktujemy jak członka rodziny (który mieszka w szopie koło domu:). Lucy bardzo mnie lubi, wszędzie za mną chodzi i daje się głaskać po brzuchu, jak piesek (widzieliście kiedyś owcę, która dałaby się pogłaskać po brzuchu?!)


środa, 17 lutego 2016

131. Powrót na...

Tak, wracam! I to nie tylko na bloga, ale i w moje ukochane miejsce. Nie będzie rozliczania z przeszłością, złymi wyborami. Nie będzie podsumowań ubiegłego roku (no może jakieś malutkie, jak mnie najdzie), nie będzie postanowień noworocznych. Wiecie, co się dzieje z postanowieniami? Przynajmniej tymi moimi?

Odchodzą w to przyjemne miejsce, w mojej głowie, które pieszczotliwie nazywam Czarną Dziurą. 

Tak, mam takie miejsce. Na wszystkie złe wspomnienia, na wszystkie porażki, wszystko w ogóle. Mój psycholog (tak, posiadałam psychologa - chociaż to może złe słowo, bo jej przecież nie przetrzymywałam w swojej piwnicy), stwierdziła, że zamiast depresji, albo załamań nerwowych mam Czarną Dziurę. I tam zwykle wędrują moje postanowienia.  Ale to nie czas na rozmowy o moich skrzywieniach :)

Wracam na Harris!
W to samo piękne, cudowne, niesamowite miejsce w Szkocji, w którym byłam w 2014. I tak, do tej samej rodziny :)

I cieszę się tak, jak jeszcze chyba nigdy. No może trochę mniej niż kiedy urodziła się moja siostra cioteczna i chrześnica, ale to chyba jedyne wydarzenie z życia, które teraz przebija Harris.

Wiecie co? Moja mama się zaręczyła. LOL. Wybaczcie za ten dziwny slang i nastrój posta. Tak jakoś mi dziwnie. Nie przypuszczałam, że to się wydarzy tak szybko, ale powodzenia. Szczęścia w życiu, radości, miłości i w ogóle wszystkiego, co najlepsze. Ale w związku z wielkim TAK i zamieszkaniem Vito w naszym domu, cieszę się, że wyjeżdżam. Nie zrozumcie mnie źle - mam 25 lat i taka rzecz jak narzeczony mamy mi nie przeszkadza, a nawet mnie cieszy, bo Vito to świetny facet, ale... nakaz noszenia kapci w moim własnym domu, te dziwne uwagi na temat mojego tonu... No wiecie, nie jestem już podlotkiem i troszkę mi działa na nerwy. No i niech sobie mają swoje miejsce na ziemi, bo ja mam swoje - na najbliższe siedem miesięcy - Harris!

Tak jakby ktoś nie pamiętał... 





WRACAM!!!

sobota, 7 listopada 2015

130. Nowe spojrzenie



Lubię wracać do starych, dawno nieoglądanych zdjęć. Popracować nad nimi, poeksperymentować ze światłem i kolorem, spojrzeć na nie od nowa. Często zdarza się, że zdjęcia, które wcześniej mi się nie podobały, stają się moimi ulubionymi. Czasami ujęcia, które podobały mi się w kolorze, wolę po czasie oglądać w czerni i bieli. To kilka z tych, nad którymi ostatnio pracowałam...




niedziela, 1 listopada 2015

129. Cmentarz Żydowski i Torfy


Otwock jest znany głównie z przepięknych sosnowych lasów i świeżego, zdrowego powietrza. Teraz lasy nie są już tak ogromną częścią mojego miasta, ale wciąż jest tu sporo drzew. W otwockim lesie można spotkać nie tylko dziki, ale i ciekawe miejsca, w które udają się całe rodziny. W święta, dni wolne, na otwockich leśnych drogach zawsze można kogoś spotkać. Rodzinki na spacerze, zakochane pary, nastolatków, rowerzystów czy biegaczy. Są w naszych lasach miejsca, w które chodzi się systematycznie, chociaż raz w roku. Bo są piękne, spokojne, tajemnicze i mają swój niezaprzeczalny urok. Jednym z nich są Torfy - jest to rezerwat przyrody i, muszę przyznać, okoliczni mieszkańcy i leśniczy dbają o to, aby było czysto. Poszłyśmy z Martyną na spacer po Torfach, bo jakoś cudem się zdarzyło, że Martyna Torfach nigdy nie była... Można jej wybaczyć, bo tak właściwie to jest z Pruszkowa :)


Od Torfów niedaleko już do Cmentarza Żydowskiego. Większość grobów jest opuszczona i zniszczona, ale na kilku wciąż świecą się świeczki. Jest to miejsce bardzo klimatyczne, ale i przygnębiające. Dziesiątki grobów, za każdym kryje się historia, często tragiczna. Przystawałyśmy przy większości tablic i próbowałyśmy odczytać, co było na nich napisane. Niektóre zawierały krótką historię śmierci, zawody, smutek bliskich...





piątek, 2 października 2015

128. Powroty, te powroty...


Nie linczować! Przyznaję, trochę mnie tu nie było! No dobra, trochę więcej niż trochę. Zauważyliście w ogóle, że ja tu prawie każdy post zaczynam od tego, jak to długo mnie nie było? Nie oszukujmy się, od kwietnia do października trochę miesięcy jest. Ale co tam. Ostatni post z wiosny, dzisiaj mamy już prawdziwą, brytyjską jesień z tymi uroczymi deszczami, pokrytymi rosą trawnikami i szybami samochodu i temperaturami z kosmosu. No bo naprawdę! Rano zimno jak w pierwsze dni zimy, kupiłam nawet kurtkę ostatnio, a w południe gorąco i biegacze sobie popierdzielają w krótkich spodenkach. Nie że zaczęłam biegać. Właściwie to się nawet na siłownię ostatnio nie mogę zagonić, mimo że karnet opłacony...

Żyję mi się całkiem przyjemnie. Pewnie, są pewne problemy, ale są całkiem poza moją kontrolą, więc się staram jak najmniej przejmować. Rodzinka ciągle ta sama, tak samo szalona i nie-do-ogarnięcia, ale lubię wyzwania, a chłopcy są... no cóż, chłopcami. 

Młody umiłował sobie spacery (no dobra, ja umiłowałam, a on pasję niejako musi podzielać), uczy się rozróżniania drzew (mamy już brzozę, klon i dąb), kwiatki też znamy jakieś (tulipany, stokrotki, mlecze, dzikie róże i pokrzywy. A! No i... uwaga! Krwawnika i prosienicznika szorstkiego! - słowniczek na dole). Załapaliśmy już muchomory, podgrzybki, prawdziwki i koźlary i umiemy nazwać gołębia i rudzika. No i sporo zwierząt leśnych i egzotycznych, bo byliśmy w zoo, a w lesie mieliśmy szczęście i widzieliśmy jelonka i sporo szarych wiewiórek. Oprócz tego Młody uwielbia mój aparat i pstryka zdjęcia jak najęty. Zaczyna łapać zbliżenia i pojęcie ostrości, więc już nie zawsze jestem postacią w dolnym lewym rogu zdjęcia czy rozmazaną plamą gdzieś tam z tyłu. To na przykład jedno ze zdjęć jego roboty:



Staram się nie zarażać dzieciaków moim strachem przed pająkami, więc ten przyjemniaczek na dole dostał sesję zdjęciową tylko po to, żeby Młody przestał próbować go zatłuc patykiem.


Mamy również nasze ulubione miejsce, Teal Lake, które ma bardzo ciekawy kolor, który zawdzięcza grean blue algae, które są, według tego, co znalazłam, naszymi polskimi sinicami. Barwią wodę na kolor widoczny na zdjęciu i są, jak wynika z tablic ostrzegawczych, dosyć szkodliwe. Dlatego nie dotykamy wody i się z nią nie bawimy, ale miło zawsze sobie troszkę na nią popatrzeć, bo wygląda, zwłaszcza pod słońce, nieziemsko.



Słowniczek:
brzoza - birch
dąb - oak
klon - maple tree
żołądź - acorn
tulipan - tulip
stokrotka - daisy
mlecz - dandelion
dzika róża - briar
pokrzywa - nettle
krwawnik - milfoil
prosienicznik szorstki - cat's ear
muchomor - toadstool
podgrzybek - bay bolete
prawdziwek - boletus
koźlar - birch bolete
gołąb - pigeon
rudzik - robin
jeleń - deer
wiewiórka - squirrel


piątek, 17 kwietnia 2015

127. A może nad morze?


Na Wielkanoc pojechałam do Polski - no wiecie, święta, trzeba rodzinkę odwiedzić, trochę ponadrabiać z bliskimi, spotkać się na jakąś kawę ze znajomymi... Ja mam taką jedną osobę, z którą muszę się spotkać zawsze. Martyna jest moją